Filmy, seriale

AUDIOWIZUALNY MAJSTERSZTYK





Jakiś czas temu na Netflixie pojawił się film “Mandy” w reżyserii Panosa Cosmatosa z Nicholasem Cagem w roli głównej. Co prawda film swoją światową premierę miał w 2018 roku, lecz dopiero teraz miałem szansę go obejrzeć. Chciałem podzielić się z wami, opinią na temat tego obrazu. A jest o czym opowiadać.

Zacznę od streszczenia fabuły, która nie jest szczególnie wymyślna. Red jest drwalem i mieszka wraz z żoną, tytułową Mandy, w położonym w lesie domu u podnóża Appalachów. Żyją sobie spokojnie do czasu, aż w okolice trafia grupa kultystów. Członkowie tajemniczej religijnej sekty biorą na cel żyjącą z dala od cywilizacji rodzinę.

Film składa się z dwóch zasadniczych części. W pierwszej połowie, akcja skupia się na przedstawieniu postaci. Widzimy sielskie życie Reda i Mandy, narracja jest powolna, pełna niepokojącej muzyki i dźwięków. Sceny są bardzo nastrojowe, klimat jest mocno weirdowy i oniryczny. Dopiero kiedy na scenę wkraczają wspomniani wcześniej kultyści, akcja przyspiesza by zmienić się w brutalnego, krwistego slashera. Ostatnie kilkadziesiąt minut filmu to prawdziwa jazda bez trzymanki, a reżyser pozwolił sobie zrealizować nawet najbardziej abstrakcyjne pomysłu. Wystarczy wspomnieć o świetnym pojedynku na piły łańcuchowe.

Największą zaletą “Mandy” jest zdecydowanie oprawa audiowizualna. Muzyka, która towarzyszy wydarzeniom na ekranie pełna jest syntezatorów, przypominających lata 80. Do tego ciągle pojawiają się niepokojące dźwięki w tle, nawet podczas rozmów między bohaterami. Dodają nastroju grozy i ciągłego napięcia, nawet przy statycznych i spokojnych scenach.

Na osobny akapit zasługują zdjęcia oraz zabawa barwami jaką serwuje widzom reżyser. Warstwa wizualna stanowi niesamowite doświadczenie, bardzo rzadko można oglądać w kinie coś podobnego. Atakują nas pastelowe, neonowe barwy. Z ekranu biją wszelkie odcienie czerwieni, świetnie podkreślane w slasherowych scenach z drugiej połowy filmu. Twórcy poeksperymentowali z formą, wplatając w akcję wiele ciekawych zabiegów wizualnych. Wiele scen potrafi zachwycić kunsztem oraz surrealistycznym klimatem. Do tego ciekawie wyglądają pojawiające się kilka razy animowane wstawki.

Od strony wizualnej “Mandy” to prawdziwy majstersztyk, gorzej wygląda natomiast fabuła. Co by nie mówić jest ona po prostu pretekstowa. To film z klasycznym motywem zemsty służącym napędzaniu głównej osi fabularnej. O ile pierwsza połowa filmu, obiecuje, że będzie to horror bardziej psychologiczny, potem następuje wolta w stronę krwistej akcji. Sądzę, że z przedstawionej historii można było wycisnąć więcej, niestety jest ona dość prosta i niczym się nie wyróżnia.

Co do aktorstwa, to wszyscy aktorzy stanęli na wysokości zadania. Kultyści są wystarczająco diaboliczni, tytułowa Mandy jest tajemnicza, a postaci drugoplanowe spełniają swe zadania. Na swoje wyżyny wspiął się natomiast Nicholas Cage. Aktor będący ostatnio gdzieś na uboczu mainstreamowego kina, pokazuje się w naprawdę mocnej kreacji. Jego rola jest bardzo fizyczna, a jedna ze scen w łazience spokojnie mogłaby stawiać go do kandydatów do najważniejszych branżowych nagród.

Podsumowując “Mandy” to naprawdę ciekawy filmowy eksperyment. Zachwycający pod względem wizualnym. A fani filmowej grozy po seansie powinni czuć się usatysfakcjonowani.

 

Zło, które nas otacza

 

 

 

 

Diabeł wcielony to film w reżyserii Antonio Camposa na podstawie powieści pod tym samym tytułem autorstwa Donalda Raya Pollocka (który jest również narratorem filmu).

Akcja dzieje się w latach 50 i 60, dwudziestego wieku w stanie Ohio na północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych. Obserwujemy przeplatające się losy kilku bohaterów na przestrzeni lat. Nie ma tu jednej głównej postaci (choć za takiego można uważać Arvina granego przez Toma Hollanda), każdy dostaje swój czas, co pozwala przedstawić wiele łączących się ze sobą historii, jednak równocześnie nie daje miejsca na dostateczne pogłębienie motywacji i psychiki bohaterów.

 

Diabeł wcielony od samego początku jest mroczny, ponury. Obserwujemy wszechobecną przemoc, zepsucie, zło tkwiące w ludziach, po których się tego nie spodziewamy. Z czasem staje się to wręcz przytłaczające, bo praktycznie nie uświadczymy w filmie żadnych pozytywnych akcentów. Pokazuje zło w wielu różnych odcieniach, przez co odbiór obrazu dla niektórych może być trudny.

 

Zdecydowanie największą zaletą filmu jest aktorstwo. Tom Holland w roli Arvina pokazał, że jest gotowy na role o wiele poważniejsze niż grzeczny Peter Parker w uniwersum Marvela. Bill Skarsgard, mimo stosunkowo krótkiego czasu przebywania na ekranie, stworzył zapadającą w pamięć postać. Jednak najbardziej błyszczy Robert Pattinson, w roli skrywającego wiele tajemnic pastora. Kiedy tylko pojawia się na ekranie, kradnie sceny i po raz kolejny (po świetnym występie w The Lighthouse) udowadnia, że jest jednym z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia.

 

Na uwagę zasługuje również strona techniczna filmu. Realia historyczne są bardzo dobrze oddane, podobnie jak kostiumy i muzyka. Widać, że Netflix wykorzystał budżet nie tylko na zatrudnienie pierwszoligowych aktorów, ale i na wszelkiej maści technikalia.

 

Niestety Diabeł wcielony pomimo dobrego aktorstwa nie do końca wykorzystuje swój potencjał. Opowieść toczy się wielotorowo i, pomimo że wątki łączą się i przeplatają, to brakuje jakiegoś motywu przewodniego, który spajałby fabułę w całość. Oczywiście takim motywem jest wszechobecne zło, przemoc, brutalność i religia jednak sądzę, że można było wykorzystać je lepiej.

 

Mimo to, film oglądało mi się całkiem dobrze, choć ma on raczej ciężki, mroczny i przytłaczający wydźwięk. Na pewno nie każdemu przypadnie do gustu, ale mam nadzieję, że zapoczątkuje pewien trend i na Netflixie będzie pojawiać się więcej podobnych produkcji.

 

 

 

Najmroczniejszy rycerz

 

 

 

Batman w reżyserii Matta Reevesa to nowe otwarcie przygód popularnego bohatera, a zarazem najmroczniejsza z dotychczasowych odsłon. 

Gotham City to miasto pełne korupcji i przestępczości. Na ulicach szerzą się rozboje, mafia i przestępcy czują się bezkarni, gdyż ich wpływy sięgają najwyższych władz miasta. Jedynymi osobami, które chcą się przeciwstawić takiemu stanowi rzeczy jest mroczny mściciel w stroju nietoperza czyli Batman oraz komisarz miejskiej policji James Gordon. Kiedy tajemniczy Riddler, Człowiek-Zagadka zaczyna zabijać osoby z wyższych sfer życia publicznego Gotham, dwaj bohaterowie łączą siły aby schwytać seryjnego mordercę.

Nowy Batman to przede wszystkim opowieść kryminalna garściami czerpiąca z klasyków gatunku (najbardziej z dzieł Davida Finchera czyli Siedem oraz Zodiaka). Riddler zostawia na miejscach zbrodni zagadki, które mogą doprowadzić do kolejnej ofiary. Batman wraz z komisarzem wkraczają do tej gry odkrywając coraz to nowe elementy układanki. Nie chcę spoilerować, ale historia jest dość zgrabnie wymyślona, sprawnie poprowadzona, potrafi zaskoczyć oraz grać na emocjach.

Trzeba przyznać, że wizualnie film wygląda na prawdę świetnie. Wszystko skąpane jest w ciemności, poszczególne kadry są bardzo mroczne, klimatyczne, bardzo pasujące do utrzymanej w stylistyce noir opowieści. Dobrą robotę robi również muzyka. Mamy tu kawałek Nirvany, Ave Maria, marsze żałobne. Wszystko dopasowane do pokazywanej na ekranie akcji, potęgującej ją i wyzwalające u widza dodatkowe emocje. Pod tym względem film do prawdziwy majstersztyk.

Scenariusz rozwija się powoli, wręcz leniwie, nie gna do przodu jak w typowych akcyjniakach. Przedstawione wydarzenia muszą odpowiednio wybrzmieć, mają swoją chronologię oraz konsekwencje. Dzięki temu choć Batman trwa prawie trzy godziny, widz nie czuje znużenia (największym mankamentem może być niewygodny fotel kinowy), ciągle jest zainteresowany fabułą.

Na dużą uwagę zasługuje również aktorstwo. Przed premierą wielu miało obiekcje, że w roli Batmana obsadzono Roberta Pattisona. Szczerze mówiąc, ja po seansie The Lighthouse oraz Diabła wcielonego miałem pewność, że aktor sprosta zadaniu. I tak w istocie było. Batman w wykonaniu Pattisona jest inny od wcześniejszych. Bardziej introwertyczny, wycofany, dodatkowo w czasie trwania seansu przechodzi swoistą przemianę związaną z przedstawionymi wydarzeniami. Wszystkie te emocje są dobrze pokazane, zagrane, potrafią odpowiednio wybrzmieć. Jeśli chodzi o pozostałą cześć obsady to na wyróżnienie zasługuje Paul Dano w roli Riddlera. To doprawdy świetna rola, pełna odpowiednio dawkowanego szaleństwa. Nie do poznania jest Colin Farrell w roli Pingwina. Tony charakteryzacji zrobiły swoje, a rola ta choć drugoplanowa, jest charakterystyczna i zapada w pamięć. Na solidnym poziomie zaprezentowali się pozostali aktorzy: John Turturro w roli gangstera Falcone, Jeffrey Wright jako komisarz Gordon, Andy Serkis grający Alfreda czy Zoe Kravitz jako Kobieta-Kot.

Podsumowując nowa odsłona Batmana to bardzo dobra, o ile nie najlepsza, dotychczasowa odsłona przygód Mrocznego Rycerza. Tym razem nie jest to typowy hollywoodzki blockbuster. Bardziej postawiono na opowieść oraz klimat co zdecydowanie wyszło filmowi na dobre.

 

 

Krwawa zemsta – recenzja filmu „Bull”

 

 

 

Bull to film o któ­rym dowiedziałem się przy­pad­kiem na jed­nym z fa­ce­bo­oko­wych forów. Opis wydał mi się cie­ka­wy, więc jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ra za­sia­dłem do se­an­su. I nie ża­łu­ję ani minuty.

Ty­tu­ło­wy Bull (w tej roli świet­ny Neil Ma­skell) wraca do ro­dzin­ne­go mia­stecz­ka po kilku la­tach nie­obec­no­ści. Roz­po­czy­na krwa­wą ze­mstę. Po­cząt­ko­wo jego mo­ty­wa­cje nie są znane, widz od­kry­wa je wraz z roz­wo­jem fa­bu­ły. Za­bieg ten zo­stał świet­nie wy­ko­rzy­sta­ny. Z każdą ko­lej­ną sceną, mamy wgląd w to co do­pro­wa­dzi­ło głów­ne­go bo­ha­te­ra do sytuacji, w któ­rej jest w sta­nie w be­stial­ski spo­sób zamordować daw­nych przy­ja­ciół.

Bull to ty­po­we kino ze­msty. Utrzy­ma­ne w dość po­nu­rym, sza­rym kli­ma­cie ma­łe­go an­giel­skie­go mia­stecz­ka. Jest mrocz­nie, krwa­wo, cza­sem wręcz ob­skur­nie. A przede wszyst­kim praw­dzi­wie. Hi­sto­ria jest bar­dzo wia­ry­god­nie przed­sta­wio­na (nie li­cząc pew­ne­go twi­sta o któ­rym nie chcę zbyt wiele pisać). Po se­an­sie można od­nieść wra­że­nie, że mo­gła­by wy­da­rzyć się na praw­dę.

Mocną stro­ną filmu jest świet­ne ak­tor­stwo. Neil Ma­skell w roli Bulla jest po pro­stu nie­sa­mo­wi­ty. Jego apa­ry­cja przy­wo­dzą­ca na myśl spo­koj­ne­go ojca i męża kon­tra­stu­je z tkwią­cym w nim sza­leń­stwie i okru­cień­stwie. Bull jest zimny, wy­ra­cho­wa­ny, bez­względ­ny i okrut­ny dla swo­ich ofiar. A przy tym au­ten­tycz­ny. Na ekra­nie czu­je­my jego ból, roz­pacz i de­ter­mi­na­cję w dążeniu do celu. Jest to na praw­dę świet­nie po­ka­za­ne i za­gra­ne. Na uwagę za­słu­gu­ją rów­nież ak­to­rzy dru­go­pla­no­wi a w szcze­gól­no­ści David Hay­man, gra­ją­cy hersz­ta lo­kal­ne­go gangu, Norma.

Przyznam, że po obejrzeniu filmu byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Nie spodziewałem się, że takiej dawki emocji. Bull w kilku momentach potrafi chwycić za gardło i wstrząsnąć widzem. Nie każdemu przypadnie do gustu zakończenie, które odrobinę odbiega klimatem od reszty filmu, jednak dla mnie było w porządku. Scenarzyści mogli pokusić się o coś innego, ale widocznie chcieli wpleść w narrację jeszcze wątki religijne.

W każdym razie polecam Wam seans Bulla. Bardzo solidna, zaskakująca produkcja, która powinna zostać w pamięci na dłużej.

 

 

Tajemnice Crockett Island – recenzja serialu „Nocna msza”

 

 

 

W ostatnim czasie na Netflixie pojawiło się sporo ciekawych serialowych produkcji. Wszelkie rekordy popularności pobiło koreańskie Squid Game, bardzo dobre recenzje zebrał również duński kryminał Kasztanowy ludzik.

Gdzieś wśród nich mogła zaginąć bardziej niszowa i mniej głośna produkcja stworzona przez Mike’a Flanagana, twórcę filmów na podstawie powieści Stephena Kinga: Doktor Sen, Gra Geralda, oraz dwóch seriali, również dostępnych na platformie Netflix: Nawiedzony dom na wzgórzu i Nawiedzony dwór w Bly.

Tym razem reżyser zabiera widzów na niewielką wyspę Crockett Island, na której żyje odizolowana od stałego lądu, zajmująca się głównie rybołówstwem społeczność. Riley (w tej roli Zach Gilford), po tym jak spowodował po pijaku śmiertelny wypadek i jakiś czas spędził w więzieniu, powraca w rodzinne strony. Tam spotyka Erin, swoją dawną miłość, która również niedawno wróciła na Crockett Island, porzucając marzenia o karierze w wielkim świecie. Pojawia się tam również nowy ksiądz, ojciec Paul. Jego charyzmatyczne kazania porywają tłumy, a kiedy na wyspie zaczynają dziać się coraz bardziej niesamowite rzeczy, większość mieszkańców zatraca się w ślepej wierze w kryjącego mroczne sekrety duchownego.

Mike Flanagan stosuje bardzo powolną narrację, przez co większość odbiorców przyzwyczajonych do wartkiej i mało logicznej akcji (na przykład w innych hitach Netflixa, jak Dom z papieru czy Sky Rojo) może czuć się zmieszana. Twórcy postawili na spokojną ekspozycję zarówno postaci, jak i wydarzeń mających miejsce na wyspie. Nie spieszą się, aby za wszelką cenę przestraszyć widzów. Bohaterowie toczą długie, egzystencjonalne rozmowy, intryga rozwija się niespiesznie, dając czas wybrzmieć wszystkim przedstawionym konfliktom i wydarzeniom.

Nocna msza to przede wszystkim serial o religijnym fanatyzmie. O tym, jak źle ulokowana wiara może doprowadzić do zguby. Oczywiście twórcom nie chodzi o pokazanie, że religia to zło. Ukazują, jak zły może być fanatyzm, zaślepienie, wyidealizowanie i gloryfikowanie jednostki. Jak to wszystko może zagłuszyć ludzki rozsądek, odczłowieczyć i zabić podstawowe instynkty. Wszystko to podlane jest horrorowym sosem, dzięki czemu mamy do czynienia z naprawdę wciągającą i oryginalną produkcją.

Na uwagę zasługuje również cała plejada dobrze wykreowanych bohaterów. Oprócz wspomnianych we wstępie Rileya i Erin mamy między innymi muzułmańskiego szeryfa Hassana, udręczonego pijaka Joe, okrutną dewotkę Bev czy starającą się opierać na naukowych fundamentach doktor Sarah. Każda z tych postaci ma własną historię, przemyślenia i motywacje. Doskonale oddają różnorodność ludzkich postaw wobec dziejących się na Crockett Island wydarzeń.

Całość dość mocno inspirowana jest Miasteczkiem Salem Stephena Kinga, zresztą twórcy czerpią z prozy Króla Grozy całymi garściami. Nie kopiują jednak, a przetwarzają inspirację na własny, wciągający i przede wszystkim skłaniający do myślenia sposób. To główna zaleta tej produkcji, nikogo nie powinna pozostawić obojętnym. Całość aż skrzy się od emocji, jest poruszająca i w kilku momentach potrafi chwycić za gardło.

Nocna msza to naprawdę kawał świetnego horroru religijnego. Mimo powolnego tempa oraz kilku dłużyzn, serial trzyma w napięciu, potrafi przestraszyć i zaskoczyć. A przede wszystkim ma świetny, rzadko spotykany, mroczny klimat, który mnie urzekł. Oby więcej podobnych produkcji.

 

 

Z tomahawkiem na Predatora – recenzja filmu „Prey”

 

 

 

Prey to najnowsza odsłona serii Predator, zapoczątkowanej słynnym filmem z Arnoldem Scharzeneggerem z 1987 roku. Po dobrej drugiej części, w której w rolę głównego protagonisty wcielił się Danny Glover, a akcja przeniosła się z dżungli do miasta, było już tylko gorzej. Dwie odsłony crossoveru Aliens versus Predator, mimo kilku ciekawych pomysłów, rozczarowały i nie spełniły oczekiwań fanów. Pewnym powiewem świeżości był film Predators z 2010 roku w reżyserii Nimroda Antala. Na temat odsłony z 2018 wypada spuścić zasłonę milczenia. Jak na tle tego wszystkiego wypada Prey?

Akcja filmu przenosi widzów do 1719 roku na teren Wielkich Równin. Obserwujemy Naru, młodą dziewczynę z plemienia Komanczów. Ta, zamiast wykonywać typowo kobiece obowiązki, woli polować. Nie jest to akceptowane przez resztę współplemieńców, z matką oraz bratem bohaterki na czele. W okolicy pojawia się nieznany wcześniej łowca, którym okazuje się być Predator. Rozpoczynają się krwawe łowy, podczas których Naru musi wykazać się sprytem, siłą i uporem.

Początkowo akcja Prey rozwija się bardzo powoli. Reżyser, Dan Trachtenberg, zadbał o dobre wprowadzenie, dał czas, aby widz mógł polubić główną bohaterkę i kibicować jej w staraniach o staniu się jednym z plemiennych myśliwych. Potem do akcji wkracza Predator, tempo przyspiesza i nie zwalnia do samego końca. Robi się krwawo, brutalnie, a trup ściele się gęsto.

Trzeba przyznać, że duże wrażenie robią krajobrazy i ujęcia przyrody. Film kręcony był w Kanadzie i doskonale oddaje klimat nieistniejącego już, pierwotnego świata. Poszczególne kadry, często przywodziły mi na myśl niesamowitą Zjawę z Leonardo di Caprio. Świetna jest scena walki z francuskimi traperami w spalonym lesie, jak i cała końcowa sekwencja starcia z Predatorem. Twórcy pozwalają sobie na wizualną różnorodność, która jednak wspaniale wpisuje się w charakter otoczenia. Pod względem wizualiów film stoi na naprawdę wysokim poziomie, może nie licząc CGI zwierząt, których jakość mogłaby być o wiele lepsza.

Choć fabuła, jest raczej pretekstowa i prosta, to skonstruowana została w taki sposób, aby ciągle trzymać w napięciu. Nie mamy tu spektakularnych zwrotów akcji, ale starania Naru, aby przetrwać i pokonać kosmicznego łowcę, mogą się podobać. Scenarzyści nie pogłębiają mitologii Predatorów, raczej czerpią z poprzednich odsłon. Ale nie o skomplikowaną fabułę w Prey chodziło. Film spełnia swoją rolę. To solidny, dobrze nakręcony akcyjniak, który dostarcza widzom rozrywki. Zdecydowanie najlepsza odsłona serii od lat. Na pewno nie rewelacyjna, ale sprawiająca przyjemność i przede wszystkim nie nudząca widza.

 

 

Mroźny powiew śmierci – recenzja serialu „Na wodach północy”

 

 

 

Na wodach północy to pięcioodcinkowy miniserial w reżyserii Andrew Haigha, który powstał na podstawie powieści Iana McGuire’a pod tym samym tytułem.

Akcja rozgrywa się w XIX wieku. Powracający z Indii, były chirurg wojskowy Patrick Sumner poszukuje sobie zajęcia. Ciągnące się za nim problemy z przeszłości oraz uzależnienie od laudanum zmuszają go do zaciągnięcia się na statek wielorybniczy Ochotnik, w charakterze okrętowego lekarza. Kiedy wyprawa wyrusza w stronę Arktyki, okazuje się, że kryje się za nią drugie dno. Sumner musi stawić czoła przenikliwemu chłodowi północy, dzikiej naturze, a także równie dzikiej załodze z brutalnym i nieokrzesanym harpunnikiem Henrym Draxem na czele.

To właśnie konfrontacja pomiędzy tymi dwoma postaciami jest główną osią fabuły (oprócz samej wyprawy oczywiście). Aktorzy świetnie wywiązali się ze swoich zadań. Jack O’Connell w roli walczącego z własnymi demonami oraz próbującego przetrwać za wszelką cenę Sumnera oraz niesamowicie zmieniony do roli agresywnego i brutalnego w działaniu Draxa, Colin Farrell są motorem napędowym filmu. Szczególnie Farrell, grający dość oszczędnie, nadrabiając mimiką i mową ciała sprawia jakże odmienne wrażenie od większości ról z jakich go pamiętamy. Na drugim planie na uwagę zasługuje znany z licznych epizodycznych ról Stephen Graham, w roli kapitana Brownlee, a także Sam Spruell jako pierwszy oficer Cavendish. Role są bardzo naturalistyczne i fizyczne, podobnie zresztą jak cały serial.

Na uwagę zasługuje dbałość twórców o szczegóły. Sprawnie odwzorowali wnętrze statku wielorybniczego, polowanie na foki czy wieloryby. Wszystko zdaje się wyglądać jakby żywcem przeniesione z XIX-wiecznej Anglii. Podobnie zresztą jak scenografia oraz plenery mroźnej Arktyki, potrafią sprawić, że nawet w ciepłym wnętrzu można poczuć dreszcz chłodu. Z tego co wyczytałem, twórcy osiągnęli ten mroźny klimat dlatego, że część zdjęć kręcona była właśnie na dalekiej północy. Dodatkowo bardzo wiarygodnie przedstawiono również życie załogi wielorybniczego okrętu. Wszędobylski brud, chłód, podłe żarcie. Widzimy to wypisane na twarzach bohaterów. Do tego dochodzi ludzka bezwzględność i brutalność, której nie brakuje na pokładzie Ochotnika. Na pokładzie rządzi prawo silniejszego. Dochodzi nawet do gwałtów oraz zabójstw. Zdecydowanie pod względem realizacyjnym serial stoi na najwyższej półce.

Muszę przyznać, że wsiąkłem w klimat Na wodach północy od pierwszych minut. Może dlatego, że uwielbiam powieść Terror Dana Simmonsa, a także serial na jej podstawie, obydwie te pozycje szczerze polecam. Oczywiście nie każdemu taki naturalistyczny i surowy klimat przypadnie do gustu. Zdecydowanie nie jest to serial dla delikatnych osób. Wszystko co widzimy na ekranie jest dosadne, mocne, ale jednocześnie w wielu momentach skłaniające do refleksji na temat ludzkiej natury.

Moim zdaniem jedna z serialowych perełek mijającego roku, którą zdecydowanie polecam.

 

 

Filmowe arcydzieło – recenzja „Wikinga”

 

 

 

Robert Eggers to reżyser, który dał się poznać z oryginalnego, autorskiego kina gatunkowego, garściami czerpiącego z folk horroru (The Witch), a także badającego granice ludzkiej samotności i szaleństwa (The Lighthouse). Jego dwa poprzednie filmy pełne były symboliki, niedopowiedzeń oraz genialnego aktorstwa. Tym razem, Eggers dostał o wiele większy budżet, swobodę artystyczną i nakręcił Wikinga. Jeden z najlepszych filmów tego roku.

Młody książę Amleth, z utęsknieniem czeka na powrót swego ojca z wyprawy wojennej. Niestety krótko po przybyciu król Aurvandil (w tej roli Ethan Hawke), zostaje zamordowany przez własnego brata Fjolnira, pragnącego przejąć władzę. Bierze w niewolę matkę Amletha, Gudrun (Nicole Kidman), ale nie udaje mu się schwytać chłopaka, który ucieka z rodzimego kraju. Poznajemy Amletha wiele lat później, kiedy na czele zdziczałej grupy berserków pustoszy ziemie Rusi, bezkarnie mordując i niewoląc ludzi, a także łupiąc i paląc kolejne wioski. Podczas jednej z grabieży doświadcza wizji, przypominającej mu o dawno złożonej przysiędze pomszczenia ojca. Dowiaduje się, że Fjolnir mieszka wraz z jego matką na farmie w Islandii. Udając niewolnika dostaje się na drakkar płynący do Islandii. Poznaje tam wiedźmę Olgę z Brzozowego Lasu (Anya Taylor-Joy) i razem dostają się na farmę, gdzie jako niewolnicy, próbują dobrać się do Fjolnira i jego rodziny.

Historia jest archetypiczna, nawiązująca do dawnej skandynawskiej legendy (którą wieku później wykorzystał Szekspir pisząc Hamleta). To prosta opowieść o zemście, podlana krwawym, często zahaczającym o grozę sosem. Jednak nie fabuła jest w najnowszym filmie Eggersa najważniejsza. Reżyser dostarczył widzom prawdziwą audiowizualną ucztę. Piękne lokacje, zapierające dech w piersi widoki, niesamowita dbałość o szczegóły podsycona jest doskonale dopasowanymi do akcji efektami dźwiękowymi i muzyką. Całość wpływa na niezwykłe emocje, których można doświadczyć oglądając Wikinga. Można wręcz poczuć jak wyglądał świat wiele wieków temu. Widz dostrzega potęgę natury oraz wpływ wierzeń na żyjące wtedy społeczności. Cały film przepełniony jest mistyką, skandynawską symboliką (drzewo Ygdrassil, Walhalla, Walkirie), tajemniczymi rytuałami. Pod tym względem Wiking to prawdziwy majstersztyk. Każda scena jest dopieszczona do granic możliwości. Świetnie skomponowano kadry, oświetlenie i scenografię.

Na osobny akapit zasługuje Alexander Skarsgard występujący w roli Amletha. Jego rola jest bardzo fizyczna, szczególnie w scenach walki, kiedy napakowany mięśniami i gniewem w bestialski sposób miażdży kolejnych przeciwników. Jest dziki, nieokrzesany, waleczny, a przy tym całkiem sprytny i przebiegły.

Podsumowując Wiking to na prawdę kawał kina. Film, który porwał mnie od pierwszej do ostatniej minuty. Oczywiście nie każdemu tego typu obraz może przypaść do gustu, całość utrzymana jest w bardzo mrocznym, pesymistycznym, ponurym klimacie. Ale też taki był wtedy świat.

 

 

Ciało i krew – recenzja filmu „X”

 

 

 

Konwencja filmowego slashera zdaje się być tematem prawie do cna wyeksploatowanym. Czy da się opowiedzieć coś nowego, świeżego, co zdoła zaskoczyć widza? Na to pytanie stara się odpowiedzieć twórca horroru X Ti West, który jest zarówno reżyserem jak i scenarzystą.

Grupa młodych, początkujących filmowców udaje się do Texasu, gdzie na odludnej farmie, którą wynajęli od starszego, ekscentrycznego małżeństwa, mają zamiar nakręcić film porno. Na miejscu trwają spory pomiędzy kamerzystą, a producentem czy film ma być ambitnym projektem, który wyniesie tego typu kino na nowy poziom, czy kolejnym sprośnym obrazem w którym królują damskie piersi. Tymczasem właściciele farmy okazują się nie tylko zdziwaczałymi staruszkami. Filmowcy muszą walczyć o swoje życie.

Należy oddać, że twórcy starali się nadać X dodatkowy wydźwięk. W filmie nie chodzi tylko o krwawą jatkę i wypruwanie flaków. Reżyser porusza temat ludzkiej seksualności (bohaterowie odbywają na ten temat bardzo ciekawą rozmowę w jednej ze scen), a także tęsknoty za utraconą młodością. Te dwie rzeczy motywują kolejne wydarzenia, które widzimy na ekranie. A owe wydarzenia nie odbiegają od znanych slasherowych schematów, ale twórcy, dzięki dobrze dobranych ujęciom, grze świateł i scenografii, potrafią podać je w świeży, ciekawy sposób. W tym właśnie tkwi siła X. Mimo, że mamy do czynienia z odrobinę odgrzewanym kotletem, stylistyczne zabiegi i reżyserskie sztuczki sprawiają, że mamy wrażenie, jakbyśmy oglądali coś nowego i łamiącego znane standardy.

Stereotypami naszpikowani są także bohaterowie filmu, dobrani według dobrze znanego klucza. Mamy wyzwoloną i wyuzdaną seksualnie blondynkę. Afroamerykanina, weterana wojny w Wietnamie. Długowłosego okularnika, który pragnie wynieść branżę porno na nowy artystyczny poziom, jego dziewczynę, której najpierw sama koncepcja uczestniczenia w tym projekcie odrzuca, by później zrzucić ciuchy w poszukiwaniu granic własnej cielesności i seksualności. Jest również producent, który wszystkim dyryguje, starając się zmaksymalizować zyski. No i jest jeszcze oczywiście final girl, Maxine (w tej roli świetna Mia Goth). Obsadzenie tej aktorki w podwójnej roli było strzałem w dziesiątkę i dodaje produkcji dodatkowego smaczku. Nie będę tu jednak zbyt wiele zdradzać, aby nie psuć wam zabawy.

Podsumowując X jest takim meta-slasherem, garściami czerpiącym ze znanej konwencji, bawiącym się nią, a także próbującym przemycić pewną treść. Mnie kupiło w stu procentach. Jak zwykle produkcje spod znaku wytwórni A24 stoją na wysokim poziomie i nie schodzą poniżej solidnej jakości.

 

 



Witryna arturgrzelak.pl stworzona przez Mariusz Ziółkowski. Wszelkie prawa zastrzeżone arturgrzelak.pl, 2022.